Monday, July 21, 2008


WYWIAD Z PAŁKIEWICZEM, CZYLI O DŻUNGLI, POZERCE I AWANTURZE O AMAZONKĘ

Polecam ciekawą rozmowę z Jackiem Pałkiewiczem w "Rzeczpospolitej". Ciekawą, bo nie na kolanach.

Podróżnik tłumaczy czy pozuje na twardziela, czy jego wyprawy są rzeczywiście szaleńcze, dlaczego przepłynął Atlantyk w tratwie ratunkowej. I wreszcie fundamentalne pytanie: Niech pan wykrztusi wreszcie po co?

Jak zwykle Pałkiewicz serwuje opisy morderczych szkoleń dla komandosów, niebezpieczeństw, setek węży i pijawek, które czekają na podróżników. To może razić, jednak ja przełykam taką poetykę. Może dlatego, że sam pamiętam jak próbowałem pozbyć się pijawek na Borneo.

Tradycyjnie na zachętę fragment:

Dżungla nie znosi mięczaków

RZ: Cieszy się pan większą popularnością za granicą niż w Polsce, twierdzi pan, że we Włoszech nazywają go „secondo Polacco", drugi, po papieżu, Polak. Czy to nie zbytnie zadufanie? W Polsce wielu uważa pana za mistrza autopromocji...

Ale nie wszyscy, niektórzy znają moją wartość. Aleksander Gudzowaty powiedział kiedyś o mnie: „Gdyby Jacek urodził się w czasach Kolumba, to Ameryka Łacińska mówiłaby po polsku”. Ale rzeczywiście, gdzie indziej docenianie własnej wartości odczytuje się zupełnie inaczej, w Polsce taka postawa razi. Nic na to nie poradzę, nie stać mnie na fałszywą skromność.

Nie mam agenta od wizerunku, dlatego osobiście muszę dbać, żeby się dobrze sprzedać. Nie wystarczy czymś się zasłużyć, ktoś to musi jeszcze zauważyć i kupić. A ja mam dużo do sprzedania. A jeśli chodzi o tych, którzy wkładają moje relacje między bajki i twierdzą, że fantazjuję, tworzę podróżniczą poezję, to zapraszam ich do samotnego przepłynięcia Atlantyku łodzią ratunkową albo do przejścia Borneo od brzegu do brzegu, albo do dotarcia do bieguna zimna w temperaturze –50 st. C, albo do pokonania Sahary w temperaturze +50 stopni. Jak opuszczą cieplarniane warunki, łatwiej znajdziemy wspólny język.

Ja nie uważam, że pan konfabuluje, przeciwnie, podejrzewam, że przesadza pan w drugą stronę, w stronę szaleństwa. Chyba podobnie myślał dziennikarz z „The Guardian", skoro nazwał pański rejs łodzią przez ocean „karkołomnym wyzwaniem".

No właśnie, a przecież chodziło o to, aby nie złamać, nie skręcić karku. Nieraz krytykowano mnie za lekkomyślność i ryzykowanie życiem, a to nieprawda. Pedantycznie przygotowuję każdą wyprawę, ponadto wspomaga mnie bogaty bagaż doświadczeń, intuicja, instynkt. Dlatego nie lubię określania moich wypraw jako „szaleńcze". Komuś może się udać raz, dwa razy, ale nie więcej. Ja ciężko pracuję nad realizacją każdego projektu.

W wyprawie przez ocean zamierzałem udowodnić, że ofiara morskiej katastrofy, mając do dyspozycji tradycyjną szalupę ratunkową, może ocaleć, jeśli się nie podda. Bo moc ducha i pragnienie życia są w stanie pomóc uratować się niejednemu rozbitkowi. Nie miałem łączności ze światem zewnętrznym, nie posiadałem sekstantu, jedynie kompas. Podczas sztormu było ciężko. Nie jadłem, nie spałem, trząsłem się z zimna i ze strachu. Czułem się bardzo osamotniony, doświadczyłem lekcji głębokiej pokory.

Modliłem się do Boga, wręcz krzyczałem o pomoc, ponieważ wiara w krytycznych momentach wzmacnia morale człowieka. Nie ukrywam, że byłem gotów się poddać. Jednak nie skorzystałem z pomocy napotkanego statku. Odebrałem wtedy lekcję, która odzywa się we mnie w trudnych chwilach, ilekroć nawiedza mnie myśl o poddaniu się czy rezygnacji z trudnego przedsięwzięcia.

No właśnie, za to, co pan teraz powiedział, też pana nie lubią. Chyba jednak trochę pozuje pan na twardziela. Podobno podczas wypraw jest pan przesadnie wymagający, nie toleruje pan słabości u innych.

Rzemiosło podróżnika stało się dziś łatwiejsze, wymaga mniejszego wysiłku fizycznego. Ale nie znaczy to, że jest bezpieczniej. Jest po prostu inaczej. Tak jak kiedyś, także dziś podróżnik musi wykazać się nie tylko ciekawością świata i pasją, ale także wytrwałością. Z dala od wygód domowych ludzie ujawniają nieraz swoje ukryte słabości. Brak dyscypliny może narazić na szwank całe przedsięwzięcie. Właśnie dzięki pruskiej dyscyplinie mogłem doprowadzić do końca najtrudniejsze ekspedycje.

Widzę, że pan się sobie podoba, ta spartańska samokontrola, awersja do wygodnego życia, o domowych papuciach nie ma mowy.

No, nie do końca. Dobrze czuję się w komfortowym świecie, co widać najlepiej po tym jak mieszkam, we Włoszech i w Polsce. Bardzo sobie cenię dobrą kuchnię i wino.

Ale jednak ciągle nadstawia pan karku, pokonuje własne ograniczenia, przekracza granice możliwości. Niech pan to wreszcie wykrztusi: po co?

Po pierwsze, to moja pasja. Z tego nie muszę się tłumaczyć ani nie mam jak. Po drugie, to wiąże się z moją działalnością profesjonalną, z tego żyję, i to całkiem nieźle. A po trzecie, to się może kiedyś przydać, i to w nieoczekiwany sposób.


Kiedy stworzyłem we Włoszech szkołę przetrwania, potem uczyłem tej sztuki kosmonautów. Od lat prowadzę niekonwencjonalne staże dla jednostek antyterrorystycznych w najbardziej niegościnnych środowiskach na Ziemi.

Pyta pan, po co? A czy ktokolwiek może zagwarantować, że któregoś dnia polski dyplomata czy turyści w odległym zakątku świata nie zostaną uprowadzeni przez jakąś grupę bojówkarzy? Taka hipoteza nie jest wytworem fantazji. I wtedy właśnie zostanie wykorzystany oddział specjalny, a wynik interwencji zależeć będzie od stopnia jego wyszkolenia, znajomości obcego regionu, mentalności tubylców czy specyficznej taktyki.

(...)

Wróćmy do pańskich słynnych szkoleń.

Jeśli chodzi o dobór uczestników moich szkoleń, to zapewniam, że biorą w nich udział typowi ludzie bez twarzy. Oficjalnie wiadomo, że wszyscy mają za sobą szereg operacji ratowania i odbijania zakładników. Nie wolno wymieniać ich nazwisk. Nawet kraje, z których pochodzą, muszą pozostać tajemnicą.

Ostatni raz byliśmy w centrum szkolenia do walki w brazylijskiej selvie koło Manaus. Na początku wszyscy musieli przyswoić sporo teorii. A potem trzeba było nauczyć się orientacji, wiedzieć, jak pozyskać zaufanie tubylców, jak rozpoznać jadalne pąki palm, zbudować schronienie. Do tego dochodziły katorżnicze marsze, brak zabezpieczenia logistycznego, podłe warunki higieniczne, deprywacja, napięcie.

Wszystko było tak, jak zapowiedział pierwszego dnia instruktor: „Być może uznacie nasze metody za mało humanitarne, ale dżungla nie toleruje mięczaków. Nauczymy was paru rzeczy, które pozwolą wam zachować życie i pokonać przeciwnika. Będziemy was nieustannie nękać, poddawać ciągłej presji, zrobimy wszystko, żeby doprowadzić was do granic wytrzymałości. To będzie przedsionek piekła, przed którym ocalić może tylko determinacja i żelazna odporność”.

Nie wszyscy zaliczyli to piekło, do końca dotrwało nieco więcej niż połowa. Niektórzy nie wytrzymali, inni zostali złamani przez dezynterię, malarię, odwodnienie, skrajne wyczerpanie, udar cieplny.Czy uczy pan kursantów śmiertelnych uderzeń?Cywilów – nie.

Mając za sobą takie doświadczenia, jak pan traktuje programy z gatunku superrambo, którymi obficie częstuje telewizja?

Szczerze?

Tylko tak.

Te programy robione są pod kątem spektakularności, oglądalności, zahaczają o cyrk. A ja do cyrku nie chodzę.

Jeśli wybieram się na Borneo, to nie do Sarawaku, gdzie pokazuje się potomków łowców głów Dajaków w folklorystycznym skansenie. Bo wykreowane na użytek masowej turystyki komercyjne oferty „all inclusive” mogą zapewnić tylko iluzję egzotyki. Kiedy jadę na tę wyspę, docieram do wyizolowanych w interiorze autentycznych Dajaków, mających mgliste pojęcie o tym, że żyją w jakiejś tam Indonezji. I to jest mordercza, pełna ryzyka i zagrożenia wyprawa, którą Anglicy określają mianem „challenging", czyli próbą sił, wyzwaniem do pojedynku. Najmniejszy błąd sternika w ciasnych przełomach zdradliwej rzeki to niechybna katastrofa. Na podróżnika czyhają dziesiątki gatunków jadowitych węży, insekty boleśnie żądlące nawet przez ubranie, żądne krwi pijawki, a także zabójczy klimat i niezliczona ilość chorób tropikalnych. Podróż taka to nieustanne zmagania z żywiołem i własnymi słabościami. O jej cenie mówi dajackie porzekadło: „Kto czterokrotnie przepłynął w górą rzekę i spłynął z jej prądem, staje się starcem”. Po prostu zostawia się tam szmat swojego życia.


Zdjęcie ze strony www.rp.pl

0 Comments:

Post a Comment

Subscribe to Post Comments [Atom]

<< Home